poniedziałek, 21 stycznia 2013

Dla tego Cezary Gmyz ,jest wciąż na celowniku.....


Szykujmy się do wojny


Polska armia od zakończenia II wojny światowej nie była tak słaba jak dziś. Są wręcz tacy, którzy twierdzą, że Polska przegrałaby konflikt zbrojny z Białorusią.
Wydaje się, że w obecnych czasach wojna w tej części Europy jest rzeczą kompletnie niewyobrażalną, a ci, którzy snują takie wizje, to szaleńcy. Nic bardziej mylnego. Wojną zupełnie na poważnie straszył Beatę Gosiewską szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak, kiedy wdowa dopominała się udziału w sekcji ekshumowanych zwłok Przemysława Gosiewskiego. I mówił to wysoki rangą oficer Wojska Polskiego. Wojną straszył też szef Prokuratury Generalnej Andrzej Seremet, kiedy został powiadomiony przez ówczesnego redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” Tomasza Wróblewskiego, że gazeta zamierza poinformować opinię publiczną o znalezieniu przez polskich biegłych śladów trotylu na wraku tupolewa. Nie są to żadne fantazje. Seremet mówił o tym w wywiadzie dla tygodnika „Wprost”. Nie wymienił co prawda kraju, z którym Polska miałaby znaleźć się w stanie wojny, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że podobnie jak płk Artymiak miał na myśli Rosję. Innymi słowy, szef polskiej prokuratury zupełnie poważnie brał pod uwagę, że obciążenie Rosji odpowiedzialnością za zamach Putin uzna za casus belli. Jak się wydaje, ten typ rozumowania nie jest pozbawiony sensu.

Rosyjski prezydent udowodnił zarówno w Czeczenii, jak i w Gruzji, że życie ludzkie niewiele dla niego znaczy. I to nie tylko obywateli państw kaukaskich, ale również własnych, których życia pozbawiła FSB, wysadzając kilka bloków mieszkalnych, by dać pretekst do rozpoczęcia drugiej wojny czeczeńskiej.


Złudzenia o muszkieterach z NATO

Ktoś może powiedzieć: „Polska to nie Czeczenia ani Gruzja. Polska to w ramach NATO sojusznik takich potęg jak USA czy Niemcy. Putin się nie odważy”. Ja złudzeniami wolę się nie karmić. Polska ma zbyt duże doświadczenie historyczne. Łudzili się późniejsi targowiczanie, że caryca Katarzyna nie wyciągnie łap po państwo, na którego czele stał jej kochanek Stanisław August Poniatowski, łudzili się Polacy w 1939 r., ufni w potęgę Francji i Anglii. Tak samo łudziliśmy się, że nasza danina krwi nie zostanie zapomniana. Jałta boleśnie te złudzenia rozwiała.

Jak rozumie lojalność sojuszniczą współczesna Francja, najdobitniej pokazała sprawa sprzedaży Rosji dwóch supernowoczesnych okrętów desantowych klasy Mistral i udzielenie licencji na budowę dwóch następnych. Francuzi raczej nie mają podstaw, by obawiać się rosyjskiego desantu w Marsylii. Natomiast wysadzenie desantu na plaży gdzieś koło Koszalina jest do wyobrażenia.

Nie musi być zresztą wysadzania desantu. Rosyjska flota bałtycka jest w stanie razić większość celów na terenie Polski, i to ładunkami zarówno konwencjonalnymi, jak i niekonwencjonalnymi. Inna sprawa, że Rosja niekoniecznie potrzebuje atakować Polskę z morza. Ma wszak u naszych granic zakotwiczoną jednostkę o wiele bardziej niebezpieczną – lotniskowco-desantowiec-rakietowiec, jakim jest obwód kaliningradzki. Ilość wojska i sprzętu zgromadzonego w tej rosyjskiej enklawie w NATO mogłaby według niektórych wystarczyć, by dokonać skutecznej inwazji na Polskę.

Tymczasem polskie władze zdają się żyć w przekonaniu, że tzw. muszkieterski (jeden za wszystkich, wszyscy za jednego) art. 5 traktatu waszyngtońskiego jest nam w stanie zapewnić bezpieczeństwo. Warto go zacytować w całości:

„Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich, w ramach wykonywania prawa do indywidualnej lub zbiorowej samoobrony, uznanego na mocy artykułu 51 Karty Narodów Zjednoczonych, udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego. O każdej takiej zbrojnej napaści i o wszystkich podjętych w jej wyniku środkach zostanie bezzwłocznie powiadomiona Rada Bezpieczeństwa. Środki takie zostaną zaniechane, gdy tylko Rada Bezpieczeństwa podejmie działania konieczne do przywrócenia i utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa”.

Kluczowym sformułowanie tego artykułu jest zwrot: „jakie uzna za konieczne”. Nie miejmy złudzeń. Polska na wypadek agresji ze wschodu czy północy będzie miała o wiele mniej czasu, niż miała go we wrześniu 1939 r. I nie pomoże tutaj te kilka tysięcy naszych chłopców, którzy sprawdzili się w Iraku i wciąż sprawdzają w Afganistanie. Położenie geograficzne Polski się nie zmieniło i nadal nie jesteśmy krajem położonym na pustyni ani wśród niebosiężnych gór. Ciągle pozostajemy równiną rozciągniętą między Bugiem a Odrą. Równiną, którą czołg T-72 może przejechać w ciągu doby. Do tego dochodzi fakt, że mimo narzekań kierowców na infrastrukturę drogową jest ona u nas jednak lepsza i bardziej rozbudowana niż w roku 1939.

Zanim się zbiorą gremia wymienione w art. 5 traktatu, będzie „po ptokach”. A współcześni angielscy, amerykańscy, niemieccy czy francuscy chłopcy wcale nie będą mieli większej woli umierania za Gdańsk niż ich rówieśnicy w 1939 r.


Uczmy się od Żydów

Polska, a szczególnie jej obecne władze, ciągle wydaje się tkwić w przekonaniu, że nastąpił koniec historii. Nic bardziej mylnego. Jeśli nie wyciągniemy z naszej przeszłości wniosków identycznych, jakie wyciągnęli z Holokaustu Żydzi, to może nam przyjść po raz kolejny zapłacić daninę nie tylko z krwi, ale i niepodległości.

Jeśli jedynym pomysłem na poprawę naszego bezpieczeństwa jest uzawodowienie armii i rezygnacja z poboru, to za kilka lat posługiwać się bronią będzie zaledwie kilkadziesiąt tysięcy osób. Problem wydają się dostrzegać również obecnie rządzący, którzy chcą wrócić do pomysłu okresowych szkoleń wojskowych. To jednak za mało. Kto wie, czy sytuacja nie dojrzała do tego, by sięgnąć do wzorców szwajcarskich czy izraelskich i zgodzić się na powszechną dostępność broni i rozpropagowanie strzelectwa.

Jednak powszechny dostęp do broni, bez budowy supernowoczesnej armii, takiej, jaką ma właśnie Izrael (przypomnę, że nie jest członkiem NATO), to zdecydowanie za mało. Oczywiście mamy pewne nowoczesne elementy wyposażenia armii, ale same F-16 nie są już najnowocześniejszymi maszynami świata, a te kilkadziesiąt sztuk nie będzie w stanie stawić czoła rosyjskiemu lotnictwu.

Powiedzmy też od razu – bez ukrócenia powszechnej w polskiej armii korupcji symbolem naszej polityki bezpieczeństwa pozostanie na długie lata osławiona korweta Gawron, zwana najdroższą motorówką świata.Skala korupcji przy zakupach wojskowych przeraża. A jeszcze bardziej brak entuzjazmu dla jej ścigania. Jeden z prokuratorów prokuratury wojskowej opowiadał mi, że prokuratorzy wojskowi wręcz drętwieją, kiedy w śledztwach zaczynają pojawiać się nazwiska „z wężykiem na pagonach” albo, co gorsza, ich cywilnych zwierzchników.


Czy powinniśmy mieć broń atomową

Polska powinna myśleć o swoim bezpieczeństwie w sposób kompleksowy i bez oglądania się na tabu w tej dziedzinie. Jeśli niemiecki prestiżowy miesięcznik konserwatywny „Cicero” potrafił kilka lat temu wywołać dyskusję „Czy Niemcy powinni zbudować własną broń atomową”, to może i w Polsce czas zacząć zadawać sobie pytania tego typu. Co ciekawe, ten kierunek myślenia swojego czasu prezentował Lech Wałęsa. I dziś nie jest on obcy wielu osobom poważnie myślącym o polskim bezpieczeństwie.

Nie chodzi o to, że Polska powinna jak najszybciej wejść w posiadanie broni atomowej. Niemcy też tego w najbliższym czasie nie planują. Może dlatego, że mają świadomość, iż w razie zagrożenia Amerykanie udostępnią im swoją. Mimo to Niemcy cały czas rozwijają swoje badania, jeśli chodzi o broń atomową i techniki jej przenoszenia. Nikt nie ma wątpliwości, że gdyby Niemcy chcieli się od USA uniezależnić, to wyprodukowanie własnego arsenału jądrowego nie zajęłoby im wiele czasu.

Dlaczego zatem Polska nie ma myśleć o zakupie, oprócz systemów antyrakietowych, również łodzi podwodnych o napędzie atomowym? Nikt ich nigdy jeszcze nie użył do ataku atomowego. Nikt jednak nie zaprzeczy, że tego typu flota we współczesnym świecie jest jednym z najskuteczniejszych elementów odstraszania potencjalnych agresorów.

Stara łacińska zasada mówi: si vis pacem, para bellum – chcesz pokoju, szykuj się na wojnę. Zasada ta jest starsza niż nasza era. Wciąż jednak się nie zestarzała.
Autor: Cezary Gmyz
Żródło: Gazeta Polska


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz